Zimę mamy już za sobą, choć może śniegu za dużo nie oglądaliśmy. Mimo to zapewne czekaliśmy na wiosnę, która miała przynieść radosną porę roku wraz zakwitnięciem wszystkiego wokół nas. I faktycznie wiosna przyszła, a przynajmniej na pewno kalendarzowo. Ale czy spodziewaliśmy się takiej wiosny? Z całą pewnością nie. Otóż wraz z nadejściem wiosny przyszło na nas coś zupełnie innego. Dnia 4 marca usłyszeliśmy o pierwszym przypadku w Polsce zarażenia koronawirusem. Niemniej raczej nikt nie przypuszczał, że rozwinie się to jeszcze bardziej do takiej skali jaką mamy obecnie. Owszem, gdy popatrzymy na inne kraje, to liczby zarażonych i zmarłych są znacznie mniejsze w porównaniu z innymi, ale co jeszcze nas czeka w tym zakresie, tego z ludzi tak naprawdę nie wie nikt.
Być może ktoś zadaje sobie pytanie, co dalej? Jak to będzie? Albo przede wszystkim dlaczego to wszystko na nas przyszło. Nie myślmy, że jest to dzieło nieszczęśliwego przypadku, albo nieopatrznego błędu lub zaniedbania człowieka. Choć jeśli mówimy teraz o zaniedbaniu, to raczej należałoby się spytać, czy aby człowiek nie zaniedbał Boga w swoim życiu. Może teraz ktoś powie, ale czy to Bóg nie zaniedbał nas, że do tego wszystkiego dopuścił? Odpowiedź może nie każdy na wstępie zaakceptuje, ale brzmi ona jednoznacznie – NIE!
Bóg od samego początku stworzenia człowieka miał o niego staranie i zatroszczył się o wszystko co było jemu potrzebne do życia. Pierwsi ludzie Adam i Ewa byli szczęśliwi, bo mieszkali w ogrodzie Bożym. To Bóg wiedział, co jest dla nich dobre i dał im co było potrzebne, aby z tego korzystali, ale pod jednym warunkiem danego jedynego przykazania. W tym Bóg wyraził swój autorytet nad człowiekiem, ale niestety to jedno przykazanie pierwsi ludzie złamali i dopuścili się grzechu. Na skutek upadku w grzech przyszła na świat ludzi śmierć, cierpienie i mozół. Człowiek miał od teraz w pocie oblicza swego uprawiać ziemię i zdobywać codzienny pokarm. Ale mimo iż Bóg musiał ich wypędzić z raju, to nie zostawił ich na pastwę losu. On zatroszczył się o nich, choć musieli odczuwać w życiu konsekwencję swego nieposłuszeństwa. Później możemy przyjrzeć się ludzkiemu postępowaniu, gdy doszło do pierwszego mordu pomiędzy dwojgiem braci. Następnie człowiek stworzył sobie swój świat bez Boga w mieście Kaina, a w końcu Bóg musiał stwierdzić, że „złość człowieka na ziemi i wszelkie jego myśli oraz dążenia jego serca są ustawicznie złe” (1 Mojż. 6,5). Ludzie zasłużyli ostatecznie na sąd za swoją bezbożność i Bóg zesłał potop na ziemię.
Czy ktoś się uratował? Owszem, był to Noe i jego rodzina, w sumie 8 osób. Tylko tyle? Niestety tak, gdyż taki był obraz ludzkości. Noe był sprawiedliwy w swym postępowaniu i chodził z Bogiem. Ale nawet później po potopie człowiek stał się taki sam, w niczym się nie zmienił, a nawet stworzył własną religię.
Chrystus Bożą odpowiedzią
Bóg nie zmienił się w swej trosce o człowieka i posłał swego Syna na ziemię, gdy czas odpowiedzialności ludzkiej się dopełnił. Chrystus przyszedł do nas ludzi, aby potwierdzić Boże staranie o człowieka. Co zastał Pan Jezus na ziemi? Ludzi niezmiennie żyjących w grzechu i pustą religię, która miała jedynie formę. Przywódcy i starsi oraz rzesze ludu nie rozpoznali Mesjasza i ostatecznie rękami Rzymian zamordowali. Pozbyli się Tego, który ich prawdziwie kochał, ale miłość Jego oskarżała ich zepsute serca, które nie były gotowe na Jego przyjęcie.
W jednej ze scen Ewangelii Marka Pan Jezus obnażył zewnętrzne mycie rąk jako pusty zwyczaj. Żydzi myli ręce przed posiłkiem, co było jednakże religijną czynnością. W tym widzimy całą powierzchowność tej religii, gdyż wtedy Pan Jezus musiał powiedzieć, że „lud ten czci mnie wargami, ale serce ich daleko jest ode mnie. Daremnie mi jednak cześć oddają, głosząc nauki, które są nakazami ludzkimi” (Mark. 7, 6.7).
Później Pan Jezus tłumaczy, że nie ma nic zewnętrznego dla człowieka, co mogłoby go zanieczyścić wchodząc do jego wnętrza, lecz to co wychodzi z człowieka, to zanieczyszcza człowieka. Choć nawet uczniowie Pana Jezusa nie uchwycili sensu tych słów, to jednak On później im to wytłumaczył. Pokarm wchodził do żołądka, ale nie do serca człowieka, tym samym nie mógł go zanieczyścić. Tego religijni ludzie nie bardzo mogli pojąć. Ale nie przypadkowo Pan Jezus mówi dalej, jeśli kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha.
A jak to jest dzisiaj? Czy jeszcze człowiek chce słuchać? Czy jest w stanie to przyjąć, że z wnętrza ludzkiego serca wychodzą złe myśli, wszeteczeństwa, kradzieże, morderstwa, cudzołóstwa, chciwość, złość, podstęp, lubieżność, zawiść, bluźnierstwo, pycha i głupota (Mark. 7, 21-23). Nie zagalopowaliśmy się w tych czasach, że Bóg w końcu jakby chce nas teraz zatrzymać, właśnie może przez ten wirus, abyśmy się nad sobą zastanowili. Ileż to razy już umywaliśmy ręce od wielu spraw w przekonaniu: „to nie ja”, albo „nie mam z tym nic wspólnego”. Spójrzmy na nasze zachowanie na drodze, na ulicy, w pracy. Czy nie czas się ukorzyć? Bóg, niczym ojciec musi czasem stanowczo przemówić do naszego życia. Bez wątpienia obecna sytuacja jest taką przemową. Pogoń za pieniądzem i dobrobytem wypełnia nasze życie i na nic nie mam czasu. Ale teraz może właśnie powinniśmy się w końcu nad tym zastanowić. Nareszcie mamy trochę więcej czasu.
Czy nie jesteśmy jedynie zewnętrznymi chrześcijanami jak wtedy Izraelici, od święta idziemy do kościołów jak oni do świątyni, ale nie ma to wpływu na nasze życie i wewnętrzny stan serc. Przykładamy wagę do zewnętrznej oprawy, pokarmów i czy czasem bardziej nie napełniamy lodówki niż serca tym co płynie od Boga? Pamiętajmy, że to z obfitości serca będą zawsze mówiły usta. Kiedyś Piłat też ostentacyjnie umył ręce i uznał się za niewinnego, ale w rzeczywistości nie chciał mieć nic do czynienia z Chrystusem.
W obecnym czasie jesteśmy wzywani do częstego mycia rąk i powinniśmy tak czynić. Ale nie poprzestańmy na zewnętrznych czynnościach w naszym życiu, ale również chciejmy oczyścić serca w taki sposób jak jest to jedynie możliwe, a mianowicie przez wiarę w przelaną krew Pana Jezusa na krzyżu za nieczystości naszych serc. Niech też czas Wielkanocy posłuży do refleksji nad sobą i pozwoli uchwycić się ratującej łaski, gdyż może to być ostatnia nasza szansa.
Ostatnie wydarzenia dziejące się wokół nas mogą napawać niejedno serce wierzącego człowieka troską, czy wręcz niepokojem. Zapewne nie jeden z nas zadaje sobie pytanie: co dalej? Jak to wszystko będzie wyglądało? Dokładnie w takich okolicznościach i nie tylko, powinniśmy patrzeć z wiarą w górę, gdyż tam jest Pan Jezus i nasza ojczyzna. On nigdy nie zostawi swoich na pastwę losu.
Nigdy nie będziemy pielgrzymować zgodnie z naszym otrzymanym zbawieniem, jeśli nie będzie nas przez wiarę podnosić w górę coś wyższego, cennego nawet bardziej niż to, co już posiadamy. To może być tylko osoba Chrystusa, którego przyjścia oczekujemy. Pomimo różnych okoliczności musimy spoglądać wzwyż, aby w ogóle dać radę przechodzić przez to wszystko, co nas otacza.
Być może nie zwracaliśmy zbytnio bacznej uwagi na takie postacie Nowego Testamentu jak Symeon, czy też prorokini Anna. Ale właśnie one miały tą jedną szczególną cechę, a mianowicie: czekały na Mesjasza. Z tego względu możemy zauważyć u tych osób bogobojne życie i wierność Prawu Bożemu. Z drugiej strony istnieli zapewne również pobożni Żydzi, ale których myśli nie wykraczały poza zakres przepisów i na tym sprawa się kończyła. Przykładem jest Elkana,mąż Anny, który corocznie chodził do Sylo w celu złożenia ofiar Panu Zastępów. Ale to nie on modlił się o potomka, który miał naprawić stan wiary kapłanów, lecz jego żona Anna, która później w swej modlitwie sięgała myślami aż do Mesjasza. Widzimy zatem, że można prowadzić różne życie wiary.
Mimo to, patrząc na nas chrześcijan, powinniśmy zaczerpnąć dobry przykład z takich wierzących, których serca były zwrócone w górę z oczekiwaniem na przyjście Mesjasza. U wierzącego chrześcijanina, którego wzrok wiary kieruje się wzwyż, a jego serce jest zajęte chwałą Chrystusa i pokłada w Nim całkowicie ufność, to prowadzone w taki sposób życie na ziemi będzie wyglądać zupełnie inaczej. Ale jeśli nasze myśli nie będą wychodzić poza ziemski zakres, albo będą się sprowadzać do naszych codziennych chrześcijańskich obowiązków takich jak: pobieżne przeczytanie Słowa Bożego lub religijne chodzenie do zboru (kościoła) - to niestety będzie nam brakować właściwej duchowej oceny, a przede wszystkim szczerych pobudek do życia z Panem Jezusem. Taki chrześcijanin łatwo i szybko stanie się „światowym”, a w swoim codziennym postępowaniu tylko w niewielkim stopniu będzie się w stanie odróżniać od sposobu myślenia ludzi niewierzących. Jednakże jeśli jego wzrok będzie skierowany w górę, to pozwoli zachować jego serce i codzienne życie, na wąskiej ścieżce Chrystusa. W taki sposób Pan będzie uwielbiony w życiu tego wierzącego, a z kolei Jego cechy będą też zauważane w świecie.
Reasumując, musimy mieć coś wpływającego na nasze serce, nasze motywy i pobudki. Jest to coś, co jest mocniejsze i jest ponad nami, pomagające nam należycie pielgrzymować. Albo będzie to Chrystus, albo będzie to wpływ otaczającego świata. Jeśli to będzie Chrystus, czego wszystkim życzymy, to będziemy żyć w bojaźni Bożej, jako obcy na tej ziemi, z świadomością wykupienia nas przez Jego drogocenną krew. Będziemy oczekiwać na przyjście Pana Jezusa po nas. Gdy przyjdzie w celu pochwycenia Wierzących, to wtedy właśnie zostaniemy zabrani w górę już na wieczność, gdzie znajduje się nasz wieczny dom i przejdziemy z wiary do oglądania.
„Gdyż jak deszcz i śnieg spada z nieba i już tam nie wraca, a raczej zrasza ziemię i czyni ją urodzajną, tak iż porasta roślinnością i daje siewcy ziarno, a jedzącym chleb, Tak jest z moim słowem, które wychodzi z moich ust: Nie wraca do mnie puste, lecz wykonuję moją wolę i spełnia pomyślnie to z czym je wysłałem”. Izaj. 55,10.11
Za oknem naprzemiennie deszcz i czasem trochę śniegu. Od czasu do czasu wychyli się słońce. Dzieci chciałyby raczej śnieg, dorośli różnie, może niekoniecznie. Ale co ciekawe Bóg Stwórca wie, co jest dla nas dobre i również używa w swoim Słowie właśnie deszczu i śniegu, aby nam przez to coś powiedzieć. Między innymi powyżej zacytowane wersety stały się pocieszeniem dla wielu Wierzących, którzy w swej służbie dla Pana z wiarą i ufnością do Niego rozsiewają Jego Słowo. W ten sposób trafia do ludzi Boże poselstwo zbawienia jak też i pomiędzy Wierzącymi skutecznie działa (1 Tes. 2,13).
Niemniej czytając powyższe wersety może nas zadziwiać krąg natury, który jest tutaj opisany. Mianowicie to co spada z nieba i pokrywa ziemię w postaci deszczu i śniegu, wykonuje najpierw swoje zadanie i po jego wykonaniu widzimy rezultaty w postaci widocznych owoców, czyli to działanie nie jest bezcelowe, lecz niejako wraca z powrotem. Moglibyśmy nawet powiedzieć, że deszcz lub śnieg nie wróci z powrotem, aż nie wykona swego zadania. Co spada na ziemię w postaci wodnej jako deszcz i krystalicznej jako śnieg, wraca do nieba w formie gazowej jako para. Tak właściwie jest to nawet zasadą fizyki, że energia nie może iść na marne. Zatem tym bardziej to, co wychodzi od Boga nie ulega straceniu, lecz wraca do Niego z powrotem. Początkowo Bóg nie spuścił deszczu na ziemię, lecz tylko mgła wydobywała się z ziemi i zwilżała całą powierzchnię gleby (1 Mojż. 2,5.6). Z upływem czasu było wielu ludzi na ziemi, którzy byli grzesznikami i odwrócili się od swego Stwórcy. Jednakże do dziś Bóg pozwala, aby Jego słońce wschodziło nad dobrem i złem oraz „deszcz pada na sprawiedliwych i niesprawiedliwych” (Mat. 5,45). A więc czy pomyślimy o czasach początku ludzkości lub o czasie późniejszym, to jednak Bóg nieprzerwanie zsyła deszcz i w swej dobroci realizuje zamierzone cele: nawadnia ziemię, czyni ją owocodajną, pozwala na niej rosnąć i kwitnąć. To wszystko byłoby nie możliwe waśnie bez deszczu. Następnie czytaliśmy, że Bóg daje siewcy wyrosłe ziarno oraz z tego chleb jedzącemu. Bóg jest utrzymującym wszystkich ludzi na ziemi, bez względu na to, czy są tego świadomi i to właśnie poprzez zsyłanie deszczu i śniegu. Czy jesteśmy Jemu za to wdzięczni?
Czytamy dalej w zacytowanym wersecie, że tak jest ze Słowem moim, które wychodzi z moich ust. Ono również nie pozostaje bezczynne, czyli nie wraca z niczym. Dość wcześnie w Słowie Bożym możemy zauważyć, że głoszenie proroczego Słowa jest porównane z deszczem: „Niech kropi jak deszcz nauka moja, Niech ścieka jak rosa mowa moja, Jak drobny deszcz na świeżą ruń, Jak ulewa na trawę” (5 Mojż. 32,2). Czyż można opisać kosztowność Słowa Bożego dla duszy człowieka jeszcze wyraźniej?
Następnie Słowo Boże jest ukazane w naszym fragmencie jako posłaniec, którego Bóg posyła z zadaniem. Oprócz powyższego cytatu z księgi Izajasza znajdujemy takie myśli w Ps. 107, 20: „Posłał słowo swoje, aby ich uleczyć i wyratować ich od zagłady”. Bóg posyła swoje Słowo na ziemię w pośród naszych okoliczności. Jeśli Jego Słowo natrafia na wiarę i zaufanie w ludzkich sercach, to przynosi ono błogosławione następstwa w ich życiu.
Deszcz i śnieg sprawiają więc, że rośnie wszystko na ziemi i wzbudza się życie w naturze, a także błogosławieństwo dla korzystających z tych plonów i owoców. Jak więc czytaliśmy, tak samo ma się sprawa ze Słowem Bożym, gdyż przez jego działanie gleba ludzkich serc może się zmiękczyć i odświeżyć, a zarazem doprowadzić do wydania plonu życia. Sługa Boży, który jest tutaj przyrównany do siewcy lub rolnika (por. 2 Tym. 2,6) otrzymuje przez Słowo Boże nasienie, ale do dalszego rozsiewu! A ono z kolei staje się tym pokarmem, chlebem życia dla dusz ludzkich, w którym możemy widzieć Chrystusa (Jan. 6,33.35).
W tym znaczeniu, że Słowo z ust Bożych nie wraca puste, widzimy zapowiedź Bożego błogosławieństwa. Gdyż jeśli Bóg posyła swoje Słowo na ziemię, to z serc tych, którzy je przyjmują, wznosi się uwielbienie i dziękczynienie dla Boga. Tak jak więc deszcz i śnieg wydając plon, wraca później do nieba, tak samo Słowo Boże nie wraca puste, lecz przy wtórze pieśni pochwalnych z serc odkupionych wznosi się ku Bogu. Ostatecznie więc wszystko zmierza do Boga, ku Jego nieskończonemu uwielbieniu przez Jezusa Chrystusa, naszego Pana i Zbawiciela. Jemu niech będzie chwała na wieki wieków.
Wiele lat temu w starym mieście Dueseldorf żył malarz, który nazywał się Stenburg. Wynajęto go do malowania obrazu Ukrzyżowania, więc malował ten obraz - nie z prawdziwej miłości do Chrystusa i wiary w Niego, lecz dla pieniędzy i sławy. Gdy pewnego pięknego ranka Stenburg spacerował po lesie w pobliżu swego domu, spotkał cygańską dziewczynkę wyplatającą słomiane koszyki. Jej piękność tak uderzyła Stenburga, że postanowił zaangażować ją jako modelkę do obrazu tańczącej hiszpańskiej dziewczynki. Uzgodnił z jej rodzicami, że Pepita będzie przychodzić do jego pracowni trzy razy w tygodniu, aby pozować do obrazu. Przyszła o umówionej godzinie. Wodziła swoimi wielkimi oczami po pracowni i dziwiła się, przyglądając się obrazom. Zatrzymała wzrok na największym. Było to „Ukrzyżowanie". Zapytała przestraszonym głosem: „Kto to jest?", „Co oni z nim robią?", „Kim są ci ludzie dookoła z tymi złymi twarzami?".
„Słuchaj!" — powiedział artysta — „nie mogę z tobą rozmawiać. Nie masz nic innego do roboty, tylko stać tak, jak ci powiem". Dziewczynka nie odważyła się zapytać ponownie, lecz nadal patrzyła na obraz i podziwiała go. Za każdym razem, gdy przychodziła do pracowni, wzrastała jej fascynacja „Ukrzyżowaniem". W końcu odważyła się znowu zapytać, bo chciała dowiedzieć się więcej na temat tego obrazu:
„Dlaczego go ukrzyżowali? Czy On był złym, bardzo złym człowiekiem?'"
„Nie, bardzo dobrym".
Tylko tyle dowiedziała się podczas tej wizyty, ale nieco powiększyło to jej wiedzę na temat tej zadziwiającej sceny. W końcu Stenburg, widząc, że dziewczynka tak bardzo pragnie poznać znaczenie tego obrazu, powiedział pewnego razu. „Posłuchaj, opowiem ci to raz na zawsze: a potem nie zadawaj już żadnych pytań".
Opowiedział jej historię o ukrzyżowaniu - dla Pepity zupełnie nieznaną, a tak dobrze znaną dla malarza, ze przestała go już poruszać. Mógł malować tę straszliwa agonię i żaden nerw w nim nie drgnął, a wystarczyła sama myśl o tym, aby skruszyć serce dziewczynki. Łzy napełniły jej oczy i z trudem mogła opanować swoje wzruszenie.
W czasie ostatniej wizyty Pepita stanęła przed tym wielkim obrazem, nie mogąc znieść myśli, że już go więcej nie ujrzy.
„Chodź" - powiedział artysta - „tutaj jest twoja zapłata i jedna złota moneta dodatkowo".
"Dziękuję panu" - powiedziała dziewczynka, a potem obracając się w kierunku obrazu powiedziała: ,,Musi pan Go bardzo kochać za to wszystko, co On dla pana zrobił, prawda?".
Stenburg nie mógł odpowiedzieć. Pepita ze smutnym sercem wróciła do swoich rodziców. Jednak jej słowa jak strzała przebiły serce Stenburga. Duch Boży sprawił, że słowa cygańskiej dziewczynki trafiły prosto do jego serca. Nie mógł ich zapomnieć. „Wszystko, co On dla pana zrobił" dźwięczało w jego uszach. Stał się niespokojny i smutny. Wiedział, że nie kocha Ukrzyżowanego.
Po pewnym, czasie Stenburg dowiedział się, dlaczego Chrystus zawisł na krzyżu za grzeszników; uświadomił sobie, że on sam jest grzesznikiem i dlatego Chrystus umarł za niego, niosąc na krzyż jego grzechy. W ten sposób Bóg doprowadził artystę do poznania zbawienia i nauczył go mówić: „Umiłował mnie i wydał samego siebie za mnie".
Stenburg chciał teraz opowiedzieć innym o tej cudownej miłości. Lecz w jaki sposób mógł to zrobić? Nagle przyszło mu na myśl, że przecież mógł to namalować, jego pędzel mógł oddać miłość Chrystusową. Stenburg malował jak nigdy przedtem, a obraz został umieszczony wśród innych sławnych obrazów w galerii w Duseldorfie. Pod obrazem umieścił słowa: „To wszystko uczyniłem dla ciebie, a co ty uczyniłeś dla Mnie?"
Pewnego dnia Stenburg zobaczył Pepitę, gdy stojąc przed obrazem gorzko płakała.
„Panie Stenburg! Gdyby On i mnie tak umiłował!" — wykrzyknęła. Artysta opowiedział jej, że On umarł za nią tak samo, jak za bogatych i wielkich. Nie męczyło go już odpowiadanie na jej wszystkie pytania. Pragnął opowiedzieć jej o miłości Chrystusa tak samo, jak ona pragnęła słuchać. Gdy poznała prawdę, przyjęła ją i wyszła stamtąd jako zbawiony grzesznik, ciesząc się tą cudowną miłością (Ewangelia Mateusza 27)
Poranne czytanie Biblii objawia mi dzisiaj sposób, jak mogę wpływać na rozwój mojego miasta. Pomimo tego, że jestem apolitycznym, mało znaczącym, zwyczajnym mieszkańcem Gdańska, to jednak mogę mieć istotny udział w jego pomyślności. Dzięki błogosławieństwu prawych miasto się rozwija, ale wypowiedzi bezbożnych mogą je zburzyć [Prz 11,11]. Innymi słowy, Biblia uczy, że dzięki błogosławieństwu, którego źródłem są prawi ludzie, dzięki błogosławieństwu, które spływa na nich, miasto, którego są mieszkańcami, bardzo zyskuje.
Moja prawość bierze się z tego, że przez wiarę w moim sercu zamieszkał Jezus Chrystus. Jestem tylko na tyle człowiekiem prawym, na ile przejawiam Jego charakter, na ile myślę, mówię i postępuję jak Jezus. Sam z natury takim człowiekiem absolutnie nie jestem. On mnie usprawiedliwił i przemienia w człowieka zdolnego prowadzić nowe życie wg Ducha, a nie wg naturalnych zmysłów.
Tak więc, aby przyczyniać sie do rozkwitu swojego miasta nie trzeba brylować na jego salonach, być człowiekiem bogatym i mieć w nim władzę. Wystarczy na co dzień dbać o prawość własnego życia. Gdy Bóg widzi w mieście ludzi prawych, błogosławi temu miastu. Oni są solą miejsca, w którym mieszkają, tajemnicą jego sukcesów.
Pragnę w biblijny sposób, bez rozgłosu, codziennym posłuszeństwem Słowu Bożemu, cichą, uczciwą pracą, przykładać rękę do dalszego rozwoju Gdańska. Boże, błogosław nasz Gdańsk!
A jak się ma twoje miasto?